ETAP 10: Tarnica

Powoli zbliżał się długi weekend listopadowy. Do skompletowania Korony Gór Polski pozostał mi jeszcze tylko jeden punkt - Tarnica, najwyższy szczyt Bieszczadów. Powiem szczerze, że mimo tego, że jest to chyba jedno z najsłynniejszych po Tatrach pasm górskich w Polsce, nigdy nie było mi dane go wcześniej odwiedzić. Miałem zawsze do nich bardzo daleko, dojazd zarówno komunikacją publiczną jak i samochodem ze względu na bardzo słabe drogi miałem bardzo utrudniony i nigdy specjalnie nie chciało mi się jechać taki kawał do Bieszczadów. Korona Gór Polski okazała się jednak świetnym motywatorem. 


Tarnica (12.11.2016)

DYSTANS: 10,29 km
CZAS PRZEJŚCIA: 3h 38min

W nocy z 11 na 12 listopada spałem bardzo niespokojnie. Byłem tak podekscytowany, że już niedługo stanę na ostatnim szczycie Korony Gór Polski, że w ogóle nie mogłem spać. Nocowałem tego dnia w Lutowiskach, małej bieszczadzkiej wsi, która zasłynęła przede wszystkim z tego, że kręcono na jej terenach Pana Wołodyjowskiego. Po zjedzeniu śniadania szybko ruszyłem w drogę w kierunku Wołosatego, małej wsi w samym sercu Bieszczadów, która z kolei słynie z tego, że kończy się tutaj Główny Szlak Beskidzki, najdłuższy polski szlak górski, o którym już trochę wcześniej napisałem przy okazji mojej wyprawy na Turbacz. Im bardziej zbliżałem się do Wołosatego widać było, że wyższe partie gór są pokryte śniegiem. Także droga dojazdowa do tej wsi była już momentami oblodzona i wszystko wskazywało na to, że w dużej części trasy na Tarnicę czekają mnie zimowe warunki. Zaparkowałem auto na płatnym parkingu i ruszyłem niebieskim szlakiem, który miał mnie doprowadzić do Przełęczy pod Tarnicą, skąd czekał mnie jeszcze jedynie około 10 minutowy marsz na sam szczyt. Odnośnie parkingów w tym rejonie, warto tutaj dodać, że jak ominiemy ten duży parking i pojedziemy dalej przez Wołosate, pod koniec asfaltowej drogi można znaleźć dziki i darmowy parking tuż przy samej kasie, gdzie można zakupić bilety wstępu na szlak. W pobliżu tego miejsca postawiono jednak znaki, że istnieje duże ryzyko kopnięcia naszego samochodu przez konia, dlatego jeżeli lubicie swoje auto, a każda drobna ryska na nim jest dla Was prawdziwą udręką warto jednak zaparkować trochę wcześniej na dużym płatnym parkingu. W początkowej fazie niebieski szlak był dość mocno oblodzony. Kiedy dotarłem do kasy i zakupiłem bilet na szlak, bez dłuższego namysłu od razu zdecydowałem się na założenie raków. Nawierzchnia była dość śliska i stwierdziłem, że nie ma co się męczyć. Raki na takiej nawierzchni sprawdzają się idealnie i idzie się w nich pewnie i bezproblemowo. Świetnie radzą sobie zarówno ze śniegiem, błotem jak i lodem. Pogoda i warunki nie wyglądały najlepiej. Bardzo mocne zachmurzenie i niska temperatura w granicach 0°C wskazywały, że raczej nie ma co liczyć na jakiekolwiek widoki ze szczytu. Nie było jednak co wybrzydzać. Była prawie połowa listopada, więc należało się cieszyć, że przynajmniej nie pada deszcz. Na początku droga nie była specjalnie ciekawa i przebiegała terenami leśnymi. Im szedłem wyżej tym coraz więcej śniegu było na szlaku. Niektóre fragmenty były bardzo strome i wyślizgane, czego dzięki rakom zupełnie nie czułem, ale widziałem, że wielu turystów miało na nich spore problemy z podejściem Po pewnym czasie skończył się las i zrobiło się pięknie - cudowne otwarte tereny, mocno zaśnieżone. Niestety widoczność była bardzo słaba, ponieważ wyżej zrobiła się gęsta mgła. Podejście jednak mocno zelżało i nie było już tak męczące. Po dotarciu do Przełęczy Pod Tarnicą zerwał się niesamowicie mocny i nieprzyjemny wiatr. Drogowskazy były prawie całkowicie zaśnieżone, a wokół wszystko było białe. Jakoś dojrzałem jednak drogowskaz kierujący na szczyt i nie tracąc czasu ruszyłem ostro w górę. Wiatr był coraz mocniejszy, a widoczność coraz słabsza. Piękne zakończenie zafundowała mi pogoda. Czułem się jakbym zdobywał jakiś trudny szczyt alpejski. Nagle moim oczom ukazał się zarys dużego metalowego krzyża. W tym momencie już wiedziałem, że stoję na najwyższym szczycie Bieszczadów i tym samym udało mi się zdobyć wszystkie 28 szczytów zaliczanych do Korony Gór Polski. Całą zabawę zacząłem w marcu 2016 roku, aby mniej więcej pół roku później, 12 listopada stanąć na ostatnim szczycie. To była niesamowita podróż i cieszę się, że dzięki tej ciekawej inicjatywie mogłem poznać pasma górskie, z których prawdopodobnie większości nigdy bym normalnie nie zobaczył. Niezwykle dumny i uradowany zacząłem schodzić z powrotem do Wołosatego. Po drodze mijałem olbrzymie ilości turystów, które jeszcze wchodziły na Tarnicę. Wróciłem dokładnie tą samą drogą. Pod koniec zaczął nawet sypać delikatny śnieg. Kiedy dotarłem z powrotem do samochodu, ciężko mi było uwierzyć, że moja przygoda z Koroną Gór Polski właśnie dobiegła końca. Muszę przyznać, że mocno uzależniłem się od tych wyjazdów w góry. Ilekroć wracałem z jednego, od razu planowałem kolejny. Tak też było i tym razem. Kiedy dotarłem już do Lutowisk zacząłem rozmyślać jakie kolejne górskie wyzwania zacząć teraz realizować...

No comments:

Post a Comment